Bo wiedzieć ci trzeba, drogi czytelniku, że czym innym jest przeciętna, do bólu cukierkowa komedyjka romantyczna, a czym innym film niejako parodiujący konwencję.
Twórcom Zaczarowanej udało się stworzyć dzieło łączące w sobie najbardziej charakterystyczne cechy baśni i współczesnego romansidła w stylu "urban". Ową hybrydą, powstałą w wyniku fuzji Królewny Śnieżki z Pretty Woman i Kopciuszkiem, jest właśnie film Kevina Limy. Na pozór może się wydawać, że nie można było stworzyć nic bardziej "plastikowego", ale prawda jest inna, gdyż scenarzysta, Bill Kelly, stworzył historię unikalną w swej wtórności. Ten dziwny paradoks wynika z faktu, iż jeśli dobrze się przyjrzeć, to niemalże każdy element Zaczarowanej gdzieś już był. Samotnie wychowujący córeczkę tatuś spotyka piękną nieznajomą? Zakochana po uszy księżniczka z bajki staje się ofiarą niecnej intrygi, za którą stoi zła wiedźma? Dzielny królewicz wyrusza w pełną niebezpieczeństw wyprawę na koniec świata (bądź do Nowego Jorku), a wraz z nim sługa-zdrajca? Jabłka śmierci? Gadające, przezabawne zwierzaki? Wszystko już było, ale nie w takim połączeniu.
Film stoi na granicy parodii. Może i nie wyśmiewa bezpardonowo wszelkich przypadłości komedyjek spod znaku Harlequina i bajek dla dzieci, ale wielokrotnie da się wyczuć lekkie podśmiewanie się z konwencji. I dobrze.
Najważniejszą cechą Zaczarowanej jest umiar. Ma być romantycznie? Jest, ale bez słodzenia na każdym kroku. Ma być śmiesznie? Jest, ale bez wymuszonego humoru w stylu Siedmiu Krasnoludków. Las to za mało.
Osią filmu są przygody bajkowej księżniczki (no, jeszcze nie całkiem księżniczki) Giselle, która wprost z kart disnejowskiej bajki trafia do współczesnego Nowego Jorku. Z konsternacją zauważa, że nie jest już rysunkowa, a co gorsza, ludzie w tej dziwnej krainie są podli i okrutni. Tak więc błąka się po ulicach Big Apple, aż spotyka twardo stąpającego po ziemi prawnika Roberta. Jak nie trudno się domyślić, wynik konfrontacji tych dwóch postaci jest bardzo interesujący.
Jednak to nie wszystko. W ślad za piękną panią swego serca wyrusza niezbyt rozgarnięty, ale za to odważny i szarmancki książę Edward, któremu towarzyszy sługa Nathaniel (świetna rola Timothy’ego Spalla, znanego z serii o Harrym Potterze, gdzie wcielił się w postać Glizdogona) oraz humorystyczna podpora filmu – wiewiórka Pip.
Dalej jest już tylko lepiej, a brawa należą się scenarzyście, który niekiedy pokusił się o oryginalność i wniósł powiew świeżości do oklepanego do granic możliwości schematu komedii romantycznych.
Słowa uznania należą się także osobom odpowiedzialnym za casting. Amy Adams jak ulał pasuje do roli uroczej i słodkiej w swej naiwności Zaczarowanej - Giselle, rozsiewającej wokół aurę radości i bezbrzeżnej wiary w potęgę miłości. Nie jest olśniewającą pięknością z okładek wysokonakładowych pism, ale uważam, że jej naturalna uroda zdecydowanie bardziej pasuje do bajkowej księżniczki. Nie ustępuje jej wcale James Mardsen (Cyklop z serii X-men), czyli filmowy książę Edward. Jest jak wyjęty z kart bajek dla dzieci dzielny rycerz, który dodatkowo rozbawia widza swoim nierozgarnięciem oraz intelektem, nie dorównującym wspomnianej wyżej wiewiórce.
Podsumowując, twórcom Zaczarowanej udało się zamknąć w swoim dziele klimat disnejowskich bajek, nie szkodząc przy tym współczesnemu charakterowi filmu. Można powiedzieć, że jest to film dla kobiet, ale prawdą jest też, że w studiu Disneya nie zapomniano o płci brzydkiej, która zwykle męczy się niemiłosiernie na tego typu produkcjach. Tym razem i męska część publiczności nie ma na co narzekać, bo gdy panie będą zachwycać się romantyzmem filmu, oni mogą do woli delektować się niebanalnym humorem (świetna scena ze sprzątaniem mieszkania Roberta przez zwierzęta). I chociaż zakończenie jest niemiłosiernie słodkie i wtórne, to czegóż innego można się było spodziewać po takim filmie? Gdyby było inne, to chyba czułbym się lekko zawiedziony (a przynajmniej zdezorientowany).
Film pozornie familijny, ale tak naprawdę ma potencjał by trafić do zdecydowanie szerszej widowni.