X-Men: Apocalypse
Wszyscy możemy się chyba zgodzić, że X-Men: Ostatni bastion był fatalnym filmem, który na pewien czas zabił serię opowiadającą o znienawidzonych przez świat mutantach. Osadzona kilkadziesiąt lat wcześniej Pierwsza klasa, pomimo swoich wad, zdołała zatrzeć po części negatywne wrażenie wywołane przez ostatnią produkcję, a Przeszłość, która nadejdzie zupełnie niespodziewanie okazała się być jednym z najlepszych filmów superbohaterskich. Jak się jednak okazuje, nic co dobre nie może trwać wiecznie i po raz kolejny mamy do czynienia z spadkiem jakości za sprawą Apocalypse, co boli tym bardziej, że film w reżyserii Bryana Singera powtarza te same błędy, za które w ostatnich latach krytykowano już inne pozycje.
Dekadę po zakończeniu Przeszłości, która nadejdzie cały świat zdaje sobie sprawę z istnienia mutantów, a ścieżki bohaterów poprzednich filmów pozostają rozdzielone: Charles Xavier i Hank McCoy zarządzają Instytutem dla utalentowanej młodzieży (w którym znajduje się między innymi dobrze nam znana z pierwszej trylogii Jean Grey), Magneto żyje incognito w polskim Pruszkowie wraz z żoną i córką, a Raven/Mystique podróżuje po świecie, próbując pomagać prześladowanym mutantom. Wkrótce ich losy splotą się ponownie za sprawą kolejnego globalnego zagrożenia – po tysiącach lat w Egipcie budzi się En Sabah Nur, pierwszy i najpotężniejszy mutant w historii świata, który pragnie obalić panujące na Ziemi rządy "słabych" poprzez wcześniejsze zniszczenie wszystkich supermocarstw i zaprowadzenie prawa silniejszego, przy czym najsilniejszym jest oczywiście on sam. Po zebraniu czwórki popleczników – Jeźdźców Apokalipsy – rozpoczyna wojnę przeciw całemu światu.
Już po obejrzeniu trailerów miałem przeczucie, że X-Men: Apocalypse może cierpieć na problem nadmiaru postaci i wątków, który zgubił już niejednego scenarzystę. Jak się okazało podczas seansu, moje obawy były uzasadnione – istotne role w fabule odgrywają Xavier, Magneto, Mystique, Beast, Havok, Moira MacTaggert, Apocalypse, Quicksilver, Angel, Psylocke, Storm, Nightcrawler, Cyclops i Jean, nie wspominając już o postaciach z trzeciego planu, jednak niemal nikt z tego grona nie może pochwalić się satysfakcjonującą ilością czasu ekranowego, na czym cierpią w mniejszym lub większym stopniu wszyscy.
James McAvoy w roli Charlesa Xaviera prezentuje poziom zgodny z wcześniejszymi częściami i chociaż nie wyróżnia się zbytnio, to zasługuje na pochwałę – szkoda przy tym, że Nicholas Hoult grający Hanka McCoya nie ma zbyt wiele do roboty. Wbrew obawom niektórych czarnowidzów, grana przez Jennifer Lawrence Mystique nie jest główną bohaterką, a fabuła nie kręci się wyłącznie wokół niej, jednakże sama aktorka sprawia w większości przypadków wrażenie po prostu znudzonej. Najlepiej prezentuje się Michael Fassbender, który stara się jak może, by zhumanizować posta Magneto, najwyraźniej wbrew samym scenarzystom. Ci obdarowali go bowiem zdecydowanie najgorszą sceną w całym filmie, która w pojedynkę pozbawiła mnie całego entuzjazmu podczas seansu. Nie jest to bynajmniej wyolbrzymienie – scena, o której piszę, jest tak głupia, naciągana i najzwyczajniej w świecie absurdalna (i to nie w zabawnym, komiksowym stylu), iż sama w sobie doprowadziła do obniżenia oceny o półtora punktu. Mieszane uczucia budzi za to główny antagonista (w tej roli Oscar Isaac), który wprawdzie wywołuje odpowiednią grozę swoimi zdolnościami i planami, ale jednocześnie jego osobowość nie jest w żadnej mierze interesująca.
Większość pozostałych bohaterów posiada po kilka cech charakteru każdy, przez co sprawiają wrażenie jednowymiarowych, a i to nie jest najgorsze! Niektórzy (przede wszystkim słudzy Apocalypse'a) otrzymali dosłownie garstkę linii dialogowych na cały film, a ich rola ogranicza się wyłącznie do scen akcji i wyglądania fajnie na ekranie – konia z rzędem temu, kto powie cokolwiek o charakterze granej przez Olivię Munn Psylocke (której kostium tak jak budził politowanie w materiałach promocyjnych, tak budzi go nadal). Efekt końcowy jest taki, że w zasadzie można by przekazać większość padających w filmie kwestii zupełnie innym postaciom i nie miałoby to żadnego wpływu na intrygę ani tez nikt nie zauważyłby różnicy – tak niewiele charakteru i charyzmy prezentuje większość bohaterów. Pod tym względem X-Men: Apocalypse wypada słabiej niż poprzednie części, zwłaszcza w połączeniu z brakiem głębszych motywów fabularnych – o ile wcześniej mieliśmy do czynienia z wątkami dotyczącymi dyskryminacji i całym bagażem związanym z historią X-Menów, tak tutaj element ten zszedł zdecydowanie na drugi plan, ustępując miejsca jednowymiarowemu złoczyńcy i szalonej akcji.
Należy przyznać, że akcja jest bardzo dobra, a w połączeniu ze świetnymi efektami specjalnymi pozwala dobrze się bawić pomimo niespecjalnie przekonywującej fabuły. Po raz kolejny cały film kradnie grany przez Evana Petersa Quicksilver, który poprzez samo powtórzenie tego, co zrobił w Pierwszej klasie, wywołuje uśmiech na twarzy. Ostatni akt sprawia odpowiednio imponujące wrażenie pod względem wizualnym, nawet jeśli rozczarowuje z powodu wspomnianej już niewielkiej roli niektórych postaci. Reżyser zasługuje natomiast na naganę z powodu powtórzenia tego samego błędu, który zgubił Świt Sprawiedliwości – wymuszonego wprowadzenia wątku służącego rozwinięciu kinowego uniwersum Foxa, a pozbawionego niemalże całkowicie związku z wątkiem głównym. Sceny związane z Wolverinem zabierają niemalże 15 minut, a nie wywierają dosłownie żadnego wpływu na dalszą akcję – można by je usunąć całkowicie z scenariusza, a ten nic by na tym nie stracił.
Podczas jednej ze scen, młodzi mutanci wychodząc z kina, rozmawiają o obejrzanym właśnie Powrocie Jedi (akcja filmu rozgrywa się w latach osiemdziesiątych) – mówią, że pierwszy film jest godzien szacunku, bo rozpoczął serię, drugi jest najlepszy, a trzeci zdecydowanie najsłabszy. Oczywiście, ma to być ukryta kpina z Ostatniego bastionu, jednakże naprawdę smuci fakt, że dokładnie to samo odnosi się do Apocalypse, który negatywnie wyróżnia spośród wszystkich części przygód Charlesa Xaviera. Wojna bohaterów udowodniła nam niedawno, że można zrobić niegłupi film pełen akcji, przedstawiając w nim jednocześnie wielu różniących się między sobą osobowościami i motywacjami bohaterów, a najnowsze dzieło Singera wypada przy filmie braci Russo niezwykle blado. Oczywiście, wciąż jest lepiej niż w przypadku Batman v Superman... ale to chyba nietrudne?
Reżyseria: Bryan Singer
Scenariusz: Simon Kinberg
Muzyka: John Ottman
Zdjęcia: Newton Thomas Sigel
Obsada: James McAvoy, Michael Fassbender, Jennifer Lawrence, Oscar Isaac, Nicholas Hoult, Rose Byrne, Olivia Munn, Evan Peters, Kodi Smit-McPhee, Sophie Turner, Tye Sheridan, Alexandra Shipp, Lucas Till, Josh Helman, Lana Condor, Ben Hardy, Monique Ganderton, Rochelle Okoye, Tómas Lemarquis, Stan Lee, Anthony Konechny, Joanne Boland
Kraj produkcji: USA
Rok produkcji: 2016
Data premiery: 20 maja 2016
Czas projekcji: 2 godz. 24 min.
Dystrybutor: Imperial CinePix