Wojna światów, adaptacja powieści Herberta George'a Wellsa, zaczyna się jak typowy dramat. Ray Ferrier, rozwiedziony ojciec i życiowy nieudacznik (Tom Cruise), odbiera od byłej żony na czas weekendu dwójkę swoich dzieci (Rachel - Dakota Fanning; Robbie - Justin Chatwin). Kontakt między nimi w najlepszym razie można określić jako bardzo, bardzo kiepski. Zapowiada się więc ciężki weekend. Nadchodzi burza. Dziwne błyskawice, którym nie towarzyszą grzmoty, uderzają 26 razy dokładnie w jeden punkt w miasteczku. Potem spod ziemi wychodzi olbrzymia, trójnoga maszyna, która okazuje się narzędziem zagłady zgotowanej ludziom przez przybyszów z kosmosu. Ray bierze dzieci i decyduje się na ucieczkę do Bostonu, gdzie mieszka jego była małżonka. A dookoła trwa planowa, systematyczna zagłada ludzkości.
Obcy w tym filmie są OBCY. To najbardziej nieludzka, najbardziej odległa od istoty człowieczeństwa kreacja kosmity, jaką stworzono ostatnimi czasy - bije na głowę nawet Obcego (wszak królowa obcych miała, podobnie jak jej ludzki przeciwnik - Ripley - macierzyńskie odruchy). Samych najeźdźców widzimy tylko przez moment, cały film obcujemy, dosłownie i w przenośni, z kierowanymi przez nich narzędziami zniszczenia. A te imponują i przerażają jednocześnie. Olbrzymie trójnogi, wyposażone w promienie śmierci i macki, kroczą niepowstrzymanie przez Stany Zjednoczone Ameryki, niszcząc wszystko, od domów, poprzez czołgi, aż po ludzi. Nikt im się nie oprze. Nikt nie jest w stanie stawić im czoła. To nie jest wojna, to eksterminacja - mówi jeden z bohaterów filmu. Cała potęga USA jest niczym przy mocy najeźdźców z kosmosu.
Oczekujący wiernej ekranizacji powieści Wellsa będą zapewne trochę zawiedzeni. Życzyłbym sobie jednak, aby wszystkie adaptacje były tak dobre. Nie spodziewajcie się, że Spielberg zmienił jedynie dekoracje. On przeniósł fabułę w nasze czasy i dopakował ją tym, co znaleźć można w typowej, współczesnej amerykańskiej kuchni. Już pojawiły się głosy, że produkcję można odczytywać wedle współczesnych kryteriów, a nie tylko jako przeniesienie XIX-wiecznej powieści science-fiction do roku 2005. I nic w tym dziwnego. Reżyser sam podsuwa argumenty do takiej interpretacji. Widzimy obcych atakujących USA, najpotężniejsze państwo świata, tak, jak u Wellsa mieliśmy opisany atak na ówczesną potęgę - Anglię. Jest ściana, na której ludzie wieszają ogłoszenia o zaginionych - widok taki wielokrotnie pokazywały kamery w ciągu kilku dni po 9/11. Jest wreszcie córka Raya, która kilka razy zadaje pytanie o napastników: Czy to terroryści?
Efekty specjalne wreszcie się na coś przydają. Nie służą jedynie uatrakcyjnieniu obrazu, one tworzą ten film. F/X działają tu jednak inaczej, niż na przykład w Gwiezdnych wojnach - tam kreowały nieistniejący świat, tutaj tworzą jak najbardziej namacalną rzeczywistość. Trójnogi przechodzące tuż obok, wydające z siebie przerażające dźwięki, idące przez miasto niczym potwór z najgorszych koszmarów ludzkości - to wgniata w fotel. Godzilla przy obcych maszynach to mała, niegrzeczna jaszczurka. Jest jeszcze genialna scena na przejeździe kolejowym - ale to zobaczcie sami. Chaos po ataku także pokazano dobrze, bez zbędnej drastyczności. Nikt nie wie, co się dzieje z resztą świata, są tylko niesprawdzone plotki.
Już od pierwszych minut filmu, kiedy zaczyna się burza, wiadomo, że cos jest bardzo, ale to bardzo nie tak. A kiedy maszyny rozpoczynają swój niszczycielski marsz, dokłada się do tego autentyczne niemal przerażenie głównych bohaterów. Niemal, gdyż jednak wiemy, że to tylko film. Ale teraz jestem w stanie zrozumieć panikę, która wybuchła w USA po emisji słuchowiska Orsona Wellesa. Spielberga zainspirował odnaleziony scenariusz audycji. Jeśli nawet reżyser jedynie musnął wierzchołek geniuszu Wellesa, mając do dyspozycji nie tylko dźwięk, ale i obraz, to zdaję sobie sprawę, jakie wrażenie odpowiednio podana informacja o inwazji kosmitów musiała wywrzeć na ludziach w 1938 roku.
Bohater kreowany przez Cruise'a jest bezradny wobec nadciągającej zagłady i to widać. Jest marnym ojcem, któremu nic nie wychodzi. Jasne, stara się, szybko dorasta do roli odpowiedzialnego rodzica, ale tak na prawdę nie ma pojęcia, jak chronić dzieci. Fanning jest niesamowicie przekonywująca, sceny z jej udziałem - autentyczne, a grane przez nią dziecko naprawdę się boi. Najsłabiej wypada tu Chatwin, ale i on ma swoje dobre wejścia - doskonale pokazuje, że nie rozumie się z ojcem, a proces nawiązywania dialogu będzie długi i bolesny.
Wady? Parę jest. Podwójny happy end może być dla niektórych zbyt szczęśliwym zakończeniem. Do tego reakcje tłumu nie zawsze są do końca wiarygodne (zwłaszcza w pierwszej zbiorowej scenie po ustaniu burzy). Nie obraziłbym się też o drobne wydłużenie jedynej w filmie sceny batalistycznej, co jeszcze bardziej pokazałoby bezradność ludzi wobec obcych napastników. Ale poza tymi drobiazgami jest to produkcja świetna, perfekcyjna wręcz. Nie wiem, czy jakikolwiek film w tym roku zdoła zdetronizować mój prywatny Numer 1. To po prostu trzeba zobacz