Sama idea lotu na Słońce to obiekt dowcipów, stąd próba zrobienia filmu na serio o czymś takim wydaje mi się samobójstwem. Do tego całego szaleństwa dokłada się fakt, że Polacy zobaczą ten film przed Amerykanami (przynajmniej przed tymi praworządnymi). Premiera w USA zapowiedziana jest dopiero na wrzesień, jednak nie zdziwi mnie, jeśli 50 milionowy budżet się zwróci.
Co tu mówić – pójść na ten film to pewien obciach. Kilkukrotnie rozważałem danie za wygraną, jednak recenzencki obowiązek zmusił mnie do obejrzenia całości. Wszystkim odważnym polecam wziąć na seans okulary ze sztucznym nosem i wąsami, żeby znajomi przypadkiem Was nie rozpoznali. W stronę słońca jest tak żenujące, że człowiek czuje się głupio tylko dla tego, że to ogląda. Zastanawia mnie, jak głupio czuli się Michelle Yeoh lub Cillian Murphy, których uznaję za dobrych aktorów, na planie filmowym.
Nowy produkt fabryki snów jest kolejnym dowodem na to, że amerykanie (przynajmniej w Hollywood) uznają bombę atomową za remedium na wszystkie problemy od 1945 roku. Asteroida? Wysadzić. Kosmici? Wysadzić. Jądro Ziemi przestało się kręcić? Wysadzić. Jak w tych wszystkich sprawach pomogło, to i zepsute Słońce od bomby się naprawi. Ale żeby przeskoczyć Armagedon, Dzień Zagłady, Dzień niepodległości i Jądro Ziemi, bomba będzie mieć rozmiar Manhattanu.
Pod fantastycznie nierealną tarczą chroniącą statek i załogę od spłonięcia nawet wewnątrz gwiazdy, kryje się znacznie więcej durnot. Mimo okiełznania sił grawitacji (obecnej na statku) wciąż stosowany jest napęd odrzutowy. Skafandry astronautów są tak niedorzeczne, że przebijają ARTUTa w stroju króliczka. Jeśli idzie o resztki rozsądku, to opadłem zupełnie z sił, kiedy bohaterowie zaczęli się okręcać folią aluminiową w ramach przygotowania się do przelotu w próżni bez rzeczonych skafandrów. Od tej pory starałem się ratować swoją poczytalność, przyjmując co rusz inną, mniej lub bardziej wygodną pozycję i zerkając na zegarek w nadziei na koniec seansu.
W całej galaktyce wad W stronę słońca warto wymienić również niekonsekwencję. Film SF (choć z Science jego związek jest symboliczny) w okolicach połowy zmienia się nagle w survival horror z motywami mistyczno-religijnymi. Do tego odnoszę wrażenie, że całość miała być symboliczną zadumą nad człowiekiem postawionym wobec ekstremalnej sytuacji. Jednak nie obchodzi mnie, jakie głębokie treści o poświęceniu jednostki dla ogółu miały się tam znaleźć, skoro umieszczono je nieumiejętnie i dennie.
W stronę słońca broni się niezłą muzyką, której szkoda na tak fatalny film, oraz niezłą obsadą. Jednak nawet dobrzy aktorzy (np. wspomniani Cillian Murphy i Michelle Yeoh) nic nie zdziałają, jeśli wrzuci się ich w totalnie durną historię z drewnianymi dialogami. To umożliwia tylko jedną rekomendację W stronę słońca. Unikajcie go jak ognia. Nawet seans nocą tu nie pomoże.