Scenariusz Szklanej pułapki 4.0 umiejętnie łączy nowe ze starym. Nowe, bo zagrożenie stanowią tym razem profesjonalni i bezwzględni hakerzy, którzy dokonują zakrojonego na maksymalną skalę ataku komputerowego na infrastrukturę Stanów Zjednoczonych. Stare, ponieważ czoła stawi im wyłysiały, odrobinę wypalony, ale nadal sprawnie radzący sobie z elementem terrorystycznym, detektyw John McClane. Na całe szczęście bohatera nie próbowano w żaden sposób unowocześniać. McClane'owi nie straszne strzelaniny, pościgi i walka wręcz, ale w obliczu podłączonego do sieci laptopa jest już zupełnie bezradny. Tutaj z pomocą przychodzi mu Matt Farrell (Justin Long), zdolny komputerowy nerd, którego los styka z Johnem na samym początku filmu. Longa na ekranie oglądam po raz pierwszy i przyznać muszę, że radzi sobie zaskakująco dobrze. Z kolei odgrywający głównego złego Timothy Olyphant zasługuje na zdecydowanie gorszą ocenę. Olyphantowi brakuje szczypty demonizmu, bez której tego typu postacie nie zapadną w pamięci żadnemu widzowi; strach pomyśleć, że niedługo zobaczymy go jako Hitmana w ekranizacji znanej serii gier wideo. O odtwórczyniach dwóch ról kobiecych, Maggie Q wcielającej się w przyboczną złoczyńcy, oraz Mary Elizabeth Winstead grającej córkę McClane'a, nie da się powiedzieć nic ponadto, że są... i są ładne.
Jak wiadomo, niezbędnym składnikiem wciągającego filmu akcji jest odpowiednie tempo wydarzeń. Nie może się dziać za mało, bo widz będzie się nudził w oczekiwaniu na kolejną dynamiczną sekwencję. Jednak twórcy często zapominają, że łatwo przedobrzyć. Za kręcenie Szklanej pułapki 4.0 zabrał się Len Wiseman, reżyser stosunkowo nieotrzaskany z filmową materią, mający jak dotąd na koncie tylko dylogię Underworld. Czy zdołał wyposażyć swoją najnowszą produkcję w charakterystyczny dla reszty serii rytm? Odpowiedź brzmi: Bezsprzecznie tak. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że najnowszą część ogląda się przyjemniej od dwóch poprzednich. Twórcom "czwórki" po prostu nie ma czego wytknąć, natomiast pochwalić ich należy za to, że nie wpadli w pułapkę patriotyzmu. Chociaż McClane ratuje świat 4 lipca, nikt nie serwuje nam przemówień o amerykańskich wartościach, nie widać powiewających flag, a tymi złymi nie są bynajmniej Arabowie. Zero zadęcia, za to sporo luzu w wykonaniu Willisa sypiącego na lewo i prawo udanymi jednolinijkowcami.
Przed premierą spore zaniepokojenie wśród fanów budził fakt, że Szklana pułapka 4.0 będzie mieć obniżoną granicę wiekową w stosunku do poprzednich części. Powód? Oczywiście, chciwość producentów i chęć zarobienia pieniędzy także na młodszych widzach. Skutki? Nie ulega wątpliwości, że film jest mniej brutalny od wcześniejszych części. Na szczęście całość skomponowano tak, iż niziutki wskaźnik gore w ogóle nie przeszkadza. Poza tym uspokajam: McClane rzuci swoim najsłynniejszym hasłem w pełnej wersji.
Największą zaletę nowych przygód Johna stanowi podejście do efektów specjalnych rodem z lat dziewięćdziesiątych: dużo umiejętnie sfilmowanych wyczynów kaskaderskich, mało komputerowej ingerencji. CGI rzuca się w oczy tylko blisko końcówki, w jednej z najbardziej efektownych scen, ale ten odosobniony fajerwerk jest przysłowiowym wyjątkiem potwierdzającym istnienie reguły. Natomiast w spokojniejszych scenach kolorystyka wydaje się niemalże przygaszona, tak jakby reżyser chciał przywołać w naszej pamięci kino akcji sprzed dwóch dziesięcioleci i przeciwstawić swoje dzieło tętniącymi cyfrowością blockbusterom.
Nieskomplikowany i dobry film zasługuje na nieskomplikowane i pozytywne podsumowanie: Szklana pułapka 4.0 to dwie godziny bezpretensjonalnej, wybuchowo-strzelankowej rozrywki z doskonałym Brucem Willisem w roli ironizującego herosa. Po seansie nikt nie będzie o niej pamiętał latami, ba, miesiącami nawet, ale w czasie projekcji nawet przez sekundę nie pożałujemy pieniędzy wydanych na bilet. Po prostu świetny sposób na weekendową regenerację po męczącym tygodniu. Jippi-ka-ej? Jippi-ka-ej.