Bóg kocha przemoc
W działach: Filmy, Polecanki, Niedomyślenia | Odsłony: 11"Give it a try."
"That's the spirit."
Dlaczego Wyspa Tajemnic Martina Scorsese to arcydzieło? Nie dlatego, że to znakomity thriller, z hitchcockowsko prowadzonym napięciem, świetnie rozgrywający przed widzem tajemnicę wyspy oraz dobrze znane nam lęki: przed zamknięciem w odciętym od świata miejscu, przed zamknięciem we własnym umyśle, wreszcie, choć wyda się to banalne, przed psychiatrami (którzy reprezentują wśród zawodów medycznych profesję budzącą grozę bodaj nawet większą niż dentyści).
Nie dlatego także, że to znakomite studium charakteru. Przy czym tu zasługa rozkłada się po równo między Scorsese i DiCaprio, który choć kreacją znerwicowanego gwałtownika nie zaskakuje na tle poprzednich filmów zrobionych w wyżej wymienionym duecie, to jednak prezentuje najwyższy z nich wszystkich poziom. A jest to również, jak mi się zdaje, najtrudniejsza spośród nich rola, widać więc jak długą drogę przeszedł DiCaprio od czasów Gangów Nowego Yorku.
Wyspa Tajemnic to arcydzieło, ponieważ Scorsese potrafił stworzyć kompletny film gatunkowy, jednocześnie dzieło niezwykle subiektywne, skupione na indywidualnej tragedii jednego człowieka, a zarazem zręcznie obrócić to wszystko w bardzo uniwersalny przekaz. Jest to bowiem film o przemocy.
Mamy tu niemal wszystkie rodzaje agresji: tę bezpośrednią i najbardziej oczywistą, tę bierną, której kumulacja prowadzi do tragedii, tę okazywaną całemu światu jako ucieczka przed poczuciem winy, wreszcie tę skierowaną przeciwko samemu sobie, autodestrukcyjną. A do tego, jakby w formie tła: sztorm "gniew Boga", agresja natury. I wreszcie Holocaust: agresja totalna.
Jednak to wszystko reżyser dawkuje widzowi niezwykle oszczędnie. Brak tu hektolitrów krwi czy stosu trupów. Nie w tym jednak kunszt Scersese, że potrafi pokazać agresję unikając scen gore. Sceny widocznej przemocy pojawiają się sporadycznie, punktowo, zaś przez większość seansu dzielimy z głownym bohaterem lęk, żal, tęskotę, chęć odkrycia prawdy, nie agresję. To odwraca naszą uwagę do tego stopnia, że gdy jeden ze strażników stwierdza niespodziewanie: "nie ma żadnych zasad moralnych, jest tylko to: czy moja gwałtowność pokona twoją?", chcemy niemal odpowiedzieć razem z głównym bohaterem: "Nie jestem gwałtowny". Ale ten właśnie dialog (swoją drogą mistrzowski również z tego powodu, że wprowadza postać strażnika bloku właściwie na jedną, jedyną scenę i od razu rysuje świetny, nietuzinkowy charakter), którego fragmenty wykorzystałem w tytule i wprowadzeniu notki, mam za centralny, zwrotny punkt w filmie, a zarazem najlepsze jego podsumowanie.
Film Scorsese pokazuje bowiem, jak bardzo nasze społeczeństwo i my sami nie potrafimy sobie poradzić z przemocą. Tak jak główny bohater jednocześnie uciekamy przed agresją, ale zarazem to agresja jest naszą ucieczką. Ponad wszystko zaś boimy się do niej przyznać. Usprawiedliwiamy ją, ignorujemy, zaprzeczamy, bagatelizujemy albo pogardzamy i traktujemy jak pożałowania godny spadek po zwierzętach, a zarazem wciąż jest ona obecna w naszym życiu, wciaż z zapamiętaniem ją uprawiamy. A może przed pierwotnym gniewem powstrzymuje nas tylko wątły gorset norm społecznych? A może tak naprawdę to ta pogarda, ta ignorancja jest przyczyną naszego zezwierzęcenia?
Najnowsze dzieło twórcy Taksówkarza i Chłopców z ferajny pokazuje fatalistyczny obraz przemocy: gdy ta pojawi się w życiu człowieka, już nie znika - zostaje w nim i narasta, aż zupełnie go nie zniszczy. Jednak pozornie na przekór ostatniej kwestii pojawiającej się w filmie, z takim oto pytaniem zostajemy po seansie: czy przemoc może być darem od Boga?