W niniejszym tekście nie będę się rozwodził nad grą aktorska, poziomem efektów specjalnych czy też kolejnymi kopanymi sekwencjami kręconymi za pomocą slow motion. To wszystko już było - kolejny raz dostajemy to samo, tyle że kręcone inaczej.
Rewolucje startują bez żadnego wstępu. Nowy Matrix zaczyna się jak serial w miejscu, w którym skończył się poprzedni odcinek. Rozumiem, że to miała być bezpośrednia kontynuacja, ale kino to nie telewizja. Film pełnometrażowy rządzi się nieco innymi prawami, niż pierwsza z brzegu telenowela. Mam nadzieję, że inni twórcy nie wezmą przykładu z braci Wachowskich. Owszem, poprzednie części cyklu widziałem, ale co ma zrobić przypadkowy widz, który akurat trafił na seans? Zostać telepatą?
Pierwsza część filmu, do momentu fortyfikowania Syjonu, wieje nudą. Neo (Keanu Reeves) siedzi na stacji kolejki, Merowing (Lambert Wilson) się uśmiecha, Monika Belluci (jako Persefona) pokazuje biust. Może, gdyby odsłoniła cały, jakieś atrakcyjne momenty jednak bym zauważył. A tak siedziałem, ziewałem i zastanawiałem się, czy nie dałoby się tego przewinąć. Treści było tam zero, istotnych dla fabuły wiadomości takoż.
Kiedy już przegryzłem się przez ten wątpliwej jakości wafelek, pokazało się nadzienie. Widok oddziału mechów (zaserwowano nam coś pośredniego między egzoszkieletem a robotem bojowym) przyprawił mnie o żywsze bicie serca. Na dobrą sprawę film mógł zacząć się od tej sceny. Zyskałby jedynie na atrakcyjności.
Potem było tylko lepiej. Aż do momentu, gdy Neo wziął okręt o wdzięcznej nazwie Logos - kolejne odwołanie do Grecji, ale i do chrześcijaństwa - i poleciał, a właściwie doleciał tam, gdzie miał dolecieć. Z oczywistych względów nie napiszę, gdzie, ale w tym momencie zaczyna się kolejny mierny fragment. Gadka, kopanina i THE END.
Z kina wyszedłem w dobrym nastroju. Obejrzałem widowisko wizualnie i konceptowo dla mnie atrakcyjne. Lubię epickie bitwy, lubię mechy. A najbardziej lubię mechy biorące udział w epickich bitwach. Sekwencja ataku na Syjon to jednak jedyna rzecz, jaka zostaje w pamięci po wyjściu z kina.
Dialogi były fajne. Nie wiedziałem, że ten statek to potrafi rozbawił mnie najbardziej. Niezły był też Neo ze swoim Nic mi nie jest, wyjdę z tego oraz Trinity (Carrie - Anne Moss) słodko mówiąca Mogę do zrozpaczonego Wybrańca. No i odprawa oddziału mechów. Jasne, patetyczna. Ale te uniesione w górę mechaniczne łapy i krzyk z dziesiątek gardeł - mniam.
Pierwszy Matrix niósł ze sobą jakieś przesłanie. Głębokie ono - wbrew co poniektórym robiącym z tego fajnego, acz nie doskonałego, filmu obiekt kultu - nie było, ale to zawsze coś. Reaktywacja dała nam trochę fajnych scen walki oraz nieco głębsze wejrzenie w świat - choćby przez postać Architekta. Rewolucje nie wniosły kompletnie nic.
Mam pomysł. Bierzemy watek Wybrańca i maszyn rządzących światem z jedynki, motyw dowiercania się do Syjonu z dwójki i wielka bitwę plus ewentualną końcówkę z trójki. I montujemy z tego film, który będzie jedną z lepszych produkcji SF w historii. Fabuły nie będzie głębokiej, ale za to wizualnie rzecz będzie zrywać skalpy.
Wachowscy mieli pomysł. Ale zamiast zamknąć go w 120 minutach z ewentualnym hakiem, musieli pobawić się w robienie serialu (notabene Matrix, jako pełnosezonowy serial, rozpisany na 24 odcinki, zdeklasowałby wszystko). I to ich zgubiło. Wszystkie dobre pomysły władowali w część pierwszą. Potem można było jedynie sprawdzone motywy odgrzewać i wymyślać nowe formy podania ich. Ale oczywistym jest, że podgrzewany obiad smakuje zazwyczaj gorzej.
Jak więc ocenić Matrix: Rewolucje? Najlepiej podejść do tego dwojako. Jako "zwykły" film Matrix 3 broni się sam. Pomijając początkową dłużyznę jest to kawał doskonałej roboty. Szybki, efektowny, z odrobiną tak lubianego przez Amerykanów patosu. Jednak jako kontynuacja pierwszego Matrixa, produkcja leży na całej linii. Powielane do znudzenia schematy, sekwencje walk prezentujące absolutne nihil novi, banalne do bólu zakończenie - rewolucja nie zdążyła nawet rozwinąć sztandarów. Została zduszona w zarodku. Szkoda.
Pod tym tekstem znajduje się rządek lampek, wyrażających ocenę produktu przez autora niniejszej recenzji. Film, jako całość, oceniam na pięć. Warto go zobaczyć i nacieszyć oczy niezłą filmowa robotą. Jednak produkcja jako "Matrix" dostaje ode mnie trzy. I tyleż żaróweczek zapalam.
Fani filmów SF mogą więc iść do kina z gwarancją, że nie uznają 129 minut za stracone. Fani Matrixa niech lepiej zostaną w domu i wymyślą własne zakończenie całej historii. Inaczej rozczarują się.