Skusili się także filmowcy z kraju kangurów, czego efektem był całkiem interesujący film - Gabriel. Wraz z tytułowym bohaterem, archaniołem Gabrielem, trafiamy do Czyśćca, czyli spowitego mrokiem miasta. O panowanie nad nim od stuleci toczy się zażarty pojedynek pomiędzy siłami Ciemności i Zastępami Anielskimi. W tej chwili metropolią włada Samael, wraz ze swoją świtą, a wysłani wcześniej archaniołowie (w sumie sześciu) zostali zgładzeni, bądź też zaginęli bez śladu. W tym właśnie momencie do akcji wkracza tytułowy bohater, czyli ostatnia nadzieja na przywrócenie równowagi.
Szkopuł tkwi jednak w tym, że Gabriel nie może pojawić się między demonami w całym swoim anielskim splendorze i zdmuchnąć ich powiewem potężnych skrzydeł. Otóż, gdy anioł bądź demon trafi do Czyśćca, staje się śmiertelnikiem. Owszem, pozostaje mu co nieco z dawnej mocy, dzięki czemu jest nadludzko szybki i posiada ponadprzeciętną siłę, ale i one mają swoje granice. Skutkuje to tym, że zamiast fantastycznych pojedynków istot nadprzyrodzonych mamy zatrzęsienie strzelanin, a sam Gabriel w największym stopniu przypomina hitmena.
Wszystko jednak byłoby w porządku, gdyby nie kilka psujących ogólną ocenę szczegółów. Miałem nieodparte wrażenie, że wizja mrocznego miasta, Czyśćca była aż nazbyt podobna do tego, co mogliśmy oglądać w filmie Kruk. I może nie byłoby to takie złe, gdyby nie fakt, że podczas gdy budynki z klasyku z Brandonem Lee wyglądały jak żywcem wzięte z kart komiksu, zabudowania z Gabriela najlepiej wkomponowałyby się w krajobraz gry komputerowej. Emanowały sztucznością, co szkodziło klimatowi, a jednocześnie nieustannie przypominały mi, że oglądam niskobudżetową (w porównaniu z filmami zza oceanu) produkcję z kraju kangurów. A wystarczyłoby, na przykład trochę więcej szczegółów ukryć w mroku.
W całym filmie, który w końcu zalicza się do kina akcji, zdecydowanie za dużo było gadania, a za mało czynów. Przez większość czasu Gabriel pałęta się ulicami Czyśćca, poszukując swoich kompanów i bawiąc się w zbawiciela. Najwyraźniej zapomniał, że najlepszym sposobem, aby pomóc wszystkim mieszkańcom tego miasta jest wyzwolenie go spod władzy Samaela!
Jednakże za największy minus całej produkcji uznać należy tragiczną wręcz kreację wspomnianego wcześniej przywódcy demonów. I nie chodzi tyle o aktorstwo, co o samą jego aparycję. Najbardziej przerażające (chociaż nie w takim sensie, w jakim chcieliby tego twórcy) przymioty Samaela to jego czupryna oraz w zamiarze straszne (w efekcie śmieszne) soczewki. Lider sił ciemności ma fryzurę jak Freddy Mercury w teledysku do Bohemian rhapsody , a jego oczy to dwie czarne kropki źrenic na białym tle białka i tęczówki. Wygląda jak dziecko szalonej wizażystki, a nie przywódca sił Ciemności.
Wszystko to sprawia, że mam mieszane uczucia co do tej produkcji. Z jednej strony znajduje się w niej niesamowity potencjał, bo tytułowy bohater mógł być kimś w rodzaju Lokiego (anielski hitmen z opowiadań Jakuba Ćwieka) – wyrachowanego, przebiegłego łowcy (tym bardziej, że aktor grający Gabriela był naprawdę dobrze dobrany). Z drugiej jednak, Australijczycy zapomnieli, że nie potrzeba widowiskowych efektów specjalnych, aby nakręcić dobry film o aniołach (przykładem może być chociażby Armia Boga). Tym bardziej, jeżeli owe efekty zbytnio efektowne nie są (nadnaturalną szybkość anioła pokazano bardzo sztucznie).
Ogólnie Gabriel nie jest filmem złym, jako kino rozrywkowe nawet się sprawdza, ale jednocześnie aż razi w oczy wieloma niedopracowanymi szczegółami.