03-08-2010 00:52
Poszłam na Incepcję
Odsłony: 20
Jak w tytule: poszłam na „Incepcję”.
To miał być blog ściśle erpegowy, ale poszłam na "Incepcję"
Poszłam na „Incepcję”, zachęcona skrajnie pozytywnymi opiniami recenzentów, którym ufałam. Zachęcona opowiadaniami o świetnym, dopracowanym i precyzyjnym scenariuszu i... Nie no, właściwie nic więcej nie było mi trzeba. Dopracowany, precyzyjny scenariusz kupuje mnie zawsze, reszta się nie liczy. No, żeby jeszcze aktorstwo było przyzwoite.
Albo byliśmy na różnych filmach albo jestem głupia. Bo dla mnie „Incepcja” to szkolny przykład zmarnowanego pomysłu. Patetycznego, przegadanego filmu z fatalnie poprowadzonym wątkiem miłosno – rodzinnym, sztucznym i nieusprawiedliwionym logiką świata utrzymywaniem napięcia, którego w efekcie nie ma i nachalną, przesadzoną muzyką. Ze zbyt dużą ilością scen, zrobionych tylko po to, żeby były, tylko po to, żeby pokazać efekty specjalne. Bez dziur w scenariuszu, za to z resztkami scenariusza wokół wielkiej, ziejącej na środku dziury. Z kilkoma drobnymi dobrymi motywami i sześcioma zdaniami dobrych dialogów. Z fatalnym aktorstwem Leonarda i laski, która grała architektkę, z dobrą (oczywiście, że była dobra, nawet w „Nine” była dobra, a „Nine” było prawie tak złe jak Incepcja) Marion Cottilard. Z rozpoczęciem i zakończeniem nieumiejętnie i bezsensownie zerżniętymi z Efektu Motyla, w ogóle z zakończeniem – wybaczcie wulgarne określenie – ssącym pałę. Po ostatnim ujęciu (dramatyczny bączek, prawie jak dramatyczny lemur, cholera), sala wybuchła śmiechem. Serio.
Teraz będę się rozwijać na temat zarzutów, więc pewnie będą spoilery. Moim skromnym zdaniem spojlery mogą zaszkodzić tylko dobrym filmom z zaskakującą fabułą, ale ostrzegam na wszelki wypadek.
Zacznę od dziury w scenariuszu. I możliwe, że na niej skończę, bo ani żenujący wątek rodziny Leo ani przegadanie i patos filmu nie wymagają, według mnie, komentarza – w każdym razie nie takiego, jak notka na blogu. Komentarz w formie dialogu pasuje do nich zdecydowanie bardziej. Albo i to nie, w końcu gusta i te sprawy.
Scenariusz szczęśliwie jest rzeczą podlegającą logice. No, powinien być, jeśli nie podlega, to mamy dziury. Albo dziurę z resztkami scenariusza wokół. W każdym razie jako podlegający logice, może stać się tematem notki na blogu, całkiem merytorycznej, albo sprawiającej takie wrażenie.
Dodam jeszcze, że jestem zdania, że im bardziej zakręconą rzecz zamierzamy stworzyć, tym bardziej wewnętrznie spójna powinna ona być. Tak na wypadek gdyby ktoś chciał powiedzieć „halo, to przecież film o SNACH”.
Podano mi w tym filmie kilka faktów. Praw, którymi rządzą się sny. Główne wyglądają następująco:
Architekt tworzy scenografię snu. Dowolną, pod warunkiem, że jest w niej „bezpieczne miejsce”, najczęściej sejf, i że jest zapętlona tak, żeby nie dało się zobaczyć, że ma granicę. Ładny motyw.
Zaszczepia ją w umyśle śniącego. Śniący wypełnia ją swoimi projekcjami. Takoż ładny motyw.
Pod sen mogą podczepić się inni – oni jednak nie tworzą projekcji. Nie mogą. Bo jeśli mogą, to ten film jest jeszcze bardziej bez sensu, a konstrukcja postaci poszła się paść jeszcze bardziej niż sądziłam. Poza tym, to też jest ładny motyw.
Można wyszkolić się tak, żeby projekcje atakowały intruzów. Ładny motyw.
Można mieć sny w snach. Ładny motyw.
Czas we śnie płynie szybciej niż w rzeczywistości. Im głębiej wejdziemy w sen, tym szybciej płynie. Też ładny motyw.
Ale:
Leonardo ma swoje projekcje w snach innych ludzi, i są to projekcje niszczące jego plany. Ma je na tyle często, że mówi się o powtarzalności zjawiska. Jego współpracownicy o nich wiedzą i je widują. Można to bez problemu wytłumaczyć tym, że jest rozbity psychicznie, szalony i nie panuje nad sobą. W takim jednak wypadku to, dlaczego reszta jego ekipy – w większości mega pro, doświadczonych, najlepszych w branży, nazwijmy ich „dreamwalkerów” zgadza się iść z nim na jakiekolwiek akcje, ba, w ogóle z nim rozmawia, pozostaje tajemnicą. Owszem, Leonardo cieszy się opinią najlepszego, ale:
Jego kariera, o ile rozumiem, zaczęła się po długotrwałych badaniach snów. Prawdopodobnie również po śmierci jego żony. Od początku kariery był więc rozbity. Od początku kariery zdarzało mu się widywać pociągi, dzieci i Mal, od początku kariery każda akcja z jego udziałem miała niewielkie szanse powodzenia, zwłaszcza, że nigdy nie mógł zdobyć się na to, by pozbyć się zagrożenia. Jakim cudem stał się najlepszy, pytam?!
Ochrona Fishera atakuje Fishera. Podświadomość wyczuwa intruzów a śniący, do licha, nie jest intruzem w swoim mózgu. Poza tym, oszukanie podświadomości tak, że myśli, że nie jesteś intruzem powinno... Nie wiem... Działać, skoro działa?
Totemy. W ogóle to, jak wyglądają i co mają przy sobie osoby wnikające w sen jest mgliste, ale nie widzę problemu w wyśnieniu sobie swojego avatara z działającym totemem. No i bączek Leosia, który przez cały film się przewracał. Poza ostatnią, dramatyczną sceną oczywiście. Jeżeli ktoś powie mi, że Leosiowi mogło się śnić, że bączek się przewraca, przyznam mu rację, ale do licha, na co mu wtedy bączek? Pomijając to, że bączek był potrzebny, żeby jeden z nielicznych dobrych motywów w filmie (ilustracja incepcji Mal – świetne, naprawdę) mógł zaistnieć.
Kompletnie zbędny motyw z „zryw cię wybudza, śmierć przenosi do Złego Poziomu W Którym Zwariujesz”, czyli „dorzućmy coś, bo napięcie siada”. Przykro mi, siadło tym bardziej – zero uzasadnienia w świecie, zero. Motyw spomiędzy pośladków wyjęty, oględnie mówiąc.
Nikt nie wpada na to, że syn właściciela największej korporacji świata ma szkolenie antysnowowchodzące.
Pozostały czas, który mieli spędzić we śnie Fishera wziął się i zmył. Rozumiem niższe poziomy, wybudzali się, ale do licha, na pierwszym miał być tydzień. Nie mówię, że realizatorzy powinni go pokazywać – film i tak był za długi – ale zasugerowanie, że ten czas minął byłoby sympatyczne. Nie wspominając już o tym, że byłby to tydzień uciekania przed myślochroną Fishera, ewentualnie tydzień, w czasie którego wszyscy by zginęli, zostali uwięzieni w Złym Poziomie W Którym Zwariujesz i obudzili się bez wszystkich klepek.
I końcówka – to już nie jest zarzut do logiki, ale muszę. Boże drogi, dlaczego każdemu wydaje się, że może zrobić otwarte zakończenie? Otwarte zakończenie to jest chwyt trudny. Wymagający dobrze skonstruowanego filmu. Nieprzewracający się bączek przynajmniej lekko usprawiedliwiłby parę badziewnych elementów. Powtarzanie w kółko tych samych, beznadziejnie banalnych zdań na przykład. Naiwność, patetyczność, przesadę i prostotę. Nie zmieniłby mojego zdania o filmie, ale na pewno odrobinę by mu pomógł.
Więc tak, miałam o czym myśleć po seansie i o czym dyskutować. Myślałam o zmarnowanym potencjale i fajnym pomyśle i dyskutowałam na temat wszystkich aspektów beznadziejności Incepcji.
A teraz słucham. Wytłumaczcie mi, że to wszystko nie tak. Że jestem głupia a film jest logiczny i dopracowany. Proszę.
EDIT
Dzięki Simanowi, który był łaskaw w swoim wpisie o "Incepcji" użyć sformułowania "mistycznie przekazana prawda: "there is no spoon" jest tyleż prozaiczna, co oczywista: łyżki nie ma i już", udało mi się znaleźć słowa, które pozwalają mi na wyjaśnienie o co mi chodzi z przegadaniem i oczywistością.
Otóż w Matrixie, zresztą filmie, którego nie przestanę kochać bez względu na to czy obowiązująca moda i fatalne kontynuacje sprawią, że w ramach recenzji Incepcji w dobrym tonie będzie jeżdżenie po nim (to nie jest zarzut personalny, to odnotowanie tendencji, która mię się w oczy rzuciła), więc w Matrixie powiedziano mi, że nie ma łyżki.
W Incepcji ten sam komunikat przekazanoby w sposób następujący:
"Rzeczywistość, która cię otacza jest zaprogramowana i zaszczepiona ci przez architekta snów. Twoja podświadomość zaludniła ją swoimi projekcjami. Nic z tego, co cię otacza nie jest realne, chociaż może się takim wydawać. Jeżeli się przyjrzysz, dostrzeżesz pewne nieprawidłowości. Śnisz, podłączony do specjalnej maszyny, dzięki której do twojego snu dostali się intruzi."
Może jestem płytka, jako i rzeczony sztuciec, ale powiem wam, że wersja z łyżką trafia do mnie bardziej.
To miał być blog ściśle erpegowy, ale poszłam na "Incepcję"
Poszłam na „Incepcję”, zachęcona skrajnie pozytywnymi opiniami recenzentów, którym ufałam. Zachęcona opowiadaniami o świetnym, dopracowanym i precyzyjnym scenariuszu i... Nie no, właściwie nic więcej nie było mi trzeba. Dopracowany, precyzyjny scenariusz kupuje mnie zawsze, reszta się nie liczy. No, żeby jeszcze aktorstwo było przyzwoite.
Albo byliśmy na różnych filmach albo jestem głupia. Bo dla mnie „Incepcja” to szkolny przykład zmarnowanego pomysłu. Patetycznego, przegadanego filmu z fatalnie poprowadzonym wątkiem miłosno – rodzinnym, sztucznym i nieusprawiedliwionym logiką świata utrzymywaniem napięcia, którego w efekcie nie ma i nachalną, przesadzoną muzyką. Ze zbyt dużą ilością scen, zrobionych tylko po to, żeby były, tylko po to, żeby pokazać efekty specjalne. Bez dziur w scenariuszu, za to z resztkami scenariusza wokół wielkiej, ziejącej na środku dziury. Z kilkoma drobnymi dobrymi motywami i sześcioma zdaniami dobrych dialogów. Z fatalnym aktorstwem Leonarda i laski, która grała architektkę, z dobrą (oczywiście, że była dobra, nawet w „Nine” była dobra, a „Nine” było prawie tak złe jak Incepcja) Marion Cottilard. Z rozpoczęciem i zakończeniem nieumiejętnie i bezsensownie zerżniętymi z Efektu Motyla, w ogóle z zakończeniem – wybaczcie wulgarne określenie – ssącym pałę. Po ostatnim ujęciu (dramatyczny bączek, prawie jak dramatyczny lemur, cholera), sala wybuchła śmiechem. Serio.
Teraz będę się rozwijać na temat zarzutów, więc pewnie będą spoilery. Moim skromnym zdaniem spojlery mogą zaszkodzić tylko dobrym filmom z zaskakującą fabułą, ale ostrzegam na wszelki wypadek.
Zacznę od dziury w scenariuszu. I możliwe, że na niej skończę, bo ani żenujący wątek rodziny Leo ani przegadanie i patos filmu nie wymagają, według mnie, komentarza – w każdym razie nie takiego, jak notka na blogu. Komentarz w formie dialogu pasuje do nich zdecydowanie bardziej. Albo i to nie, w końcu gusta i te sprawy.
Scenariusz szczęśliwie jest rzeczą podlegającą logice. No, powinien być, jeśli nie podlega, to mamy dziury. Albo dziurę z resztkami scenariusza wokół. W każdym razie jako podlegający logice, może stać się tematem notki na blogu, całkiem merytorycznej, albo sprawiającej takie wrażenie.
Dodam jeszcze, że jestem zdania, że im bardziej zakręconą rzecz zamierzamy stworzyć, tym bardziej wewnętrznie spójna powinna ona być. Tak na wypadek gdyby ktoś chciał powiedzieć „halo, to przecież film o SNACH”.
Podano mi w tym filmie kilka faktów. Praw, którymi rządzą się sny. Główne wyglądają następująco:
Architekt tworzy scenografię snu. Dowolną, pod warunkiem, że jest w niej „bezpieczne miejsce”, najczęściej sejf, i że jest zapętlona tak, żeby nie dało się zobaczyć, że ma granicę. Ładny motyw.
Zaszczepia ją w umyśle śniącego. Śniący wypełnia ją swoimi projekcjami. Takoż ładny motyw.
Pod sen mogą podczepić się inni – oni jednak nie tworzą projekcji. Nie mogą. Bo jeśli mogą, to ten film jest jeszcze bardziej bez sensu, a konstrukcja postaci poszła się paść jeszcze bardziej niż sądziłam. Poza tym, to też jest ładny motyw.
Można wyszkolić się tak, żeby projekcje atakowały intruzów. Ładny motyw.
Można mieć sny w snach. Ładny motyw.
Czas we śnie płynie szybciej niż w rzeczywistości. Im głębiej wejdziemy w sen, tym szybciej płynie. Też ładny motyw.
Ale:
Leonardo ma swoje projekcje w snach innych ludzi, i są to projekcje niszczące jego plany. Ma je na tyle często, że mówi się o powtarzalności zjawiska. Jego współpracownicy o nich wiedzą i je widują. Można to bez problemu wytłumaczyć tym, że jest rozbity psychicznie, szalony i nie panuje nad sobą. W takim jednak wypadku to, dlaczego reszta jego ekipy – w większości mega pro, doświadczonych, najlepszych w branży, nazwijmy ich „dreamwalkerów” zgadza się iść z nim na jakiekolwiek akcje, ba, w ogóle z nim rozmawia, pozostaje tajemnicą. Owszem, Leonardo cieszy się opinią najlepszego, ale:
Jego kariera, o ile rozumiem, zaczęła się po długotrwałych badaniach snów. Prawdopodobnie również po śmierci jego żony. Od początku kariery był więc rozbity. Od początku kariery zdarzało mu się widywać pociągi, dzieci i Mal, od początku kariery każda akcja z jego udziałem miała niewielkie szanse powodzenia, zwłaszcza, że nigdy nie mógł zdobyć się na to, by pozbyć się zagrożenia. Jakim cudem stał się najlepszy, pytam?!
Ochrona Fishera atakuje Fishera. Podświadomość wyczuwa intruzów a śniący, do licha, nie jest intruzem w swoim mózgu. Poza tym, oszukanie podświadomości tak, że myśli, że nie jesteś intruzem powinno... Nie wiem... Działać, skoro działa?
Totemy. W ogóle to, jak wyglądają i co mają przy sobie osoby wnikające w sen jest mgliste, ale nie widzę problemu w wyśnieniu sobie swojego avatara z działającym totemem. No i bączek Leosia, który przez cały film się przewracał. Poza ostatnią, dramatyczną sceną oczywiście. Jeżeli ktoś powie mi, że Leosiowi mogło się śnić, że bączek się przewraca, przyznam mu rację, ale do licha, na co mu wtedy bączek? Pomijając to, że bączek był potrzebny, żeby jeden z nielicznych dobrych motywów w filmie (ilustracja incepcji Mal – świetne, naprawdę) mógł zaistnieć.
Kompletnie zbędny motyw z „zryw cię wybudza, śmierć przenosi do Złego Poziomu W Którym Zwariujesz”, czyli „dorzućmy coś, bo napięcie siada”. Przykro mi, siadło tym bardziej – zero uzasadnienia w świecie, zero. Motyw spomiędzy pośladków wyjęty, oględnie mówiąc.
Nikt nie wpada na to, że syn właściciela największej korporacji świata ma szkolenie antysnowowchodzące.
Pozostały czas, który mieli spędzić we śnie Fishera wziął się i zmył. Rozumiem niższe poziomy, wybudzali się, ale do licha, na pierwszym miał być tydzień. Nie mówię, że realizatorzy powinni go pokazywać – film i tak był za długi – ale zasugerowanie, że ten czas minął byłoby sympatyczne. Nie wspominając już o tym, że byłby to tydzień uciekania przed myślochroną Fishera, ewentualnie tydzień, w czasie którego wszyscy by zginęli, zostali uwięzieni w Złym Poziomie W Którym Zwariujesz i obudzili się bez wszystkich klepek.
I końcówka – to już nie jest zarzut do logiki, ale muszę. Boże drogi, dlaczego każdemu wydaje się, że może zrobić otwarte zakończenie? Otwarte zakończenie to jest chwyt trudny. Wymagający dobrze skonstruowanego filmu. Nieprzewracający się bączek przynajmniej lekko usprawiedliwiłby parę badziewnych elementów. Powtarzanie w kółko tych samych, beznadziejnie banalnych zdań na przykład. Naiwność, patetyczność, przesadę i prostotę. Nie zmieniłby mojego zdania o filmie, ale na pewno odrobinę by mu pomógł.
Więc tak, miałam o czym myśleć po seansie i o czym dyskutować. Myślałam o zmarnowanym potencjale i fajnym pomyśle i dyskutowałam na temat wszystkich aspektów beznadziejności Incepcji.
A teraz słucham. Wytłumaczcie mi, że to wszystko nie tak. Że jestem głupia a film jest logiczny i dopracowany. Proszę.
EDIT
Dzięki Simanowi, który był łaskaw w swoim wpisie o "Incepcji" użyć sformułowania "mistycznie przekazana prawda: "there is no spoon" jest tyleż prozaiczna, co oczywista: łyżki nie ma i już", udało mi się znaleźć słowa, które pozwalają mi na wyjaśnienie o co mi chodzi z przegadaniem i oczywistością.
Otóż w Matrixie, zresztą filmie, którego nie przestanę kochać bez względu na to czy obowiązująca moda i fatalne kontynuacje sprawią, że w ramach recenzji Incepcji w dobrym tonie będzie jeżdżenie po nim (to nie jest zarzut personalny, to odnotowanie tendencji, która mię się w oczy rzuciła), więc w Matrixie powiedziano mi, że nie ma łyżki.
W Incepcji ten sam komunikat przekazanoby w sposób następujący:
"Rzeczywistość, która cię otacza jest zaprogramowana i zaszczepiona ci przez architekta snów. Twoja podświadomość zaludniła ją swoimi projekcjami. Nic z tego, co cię otacza nie jest realne, chociaż może się takim wydawać. Jeżeli się przyjrzysz, dostrzeżesz pewne nieprawidłowości. Śnisz, podłączony do specjalnej maszyny, dzięki której do twojego snu dostali się intruzi."
Może jestem płytka, jako i rzeczony sztuciec, ale powiem wam, że wersja z łyżką trafia do mnie bardziej.